„Zgorszeni Kościołem” (Wydawnictwo WAM) to tytuł książki napisanej ostatnio przez ks. Bartosza Rajewskiego. Wbrew tytułowi – nie znajdziemy w niej jednak opisów kolejnych skandali i afer z udziałem Kościoła. Znajdziemy za to receptę na to, jak uzdrowić Kościół – i co może w tym temacie zrobić każdy z nas. Z pracującym na co dzień duszpastersko w Londynie ks. Bartoszem Rajewskim rozmawia Hubert Piechocki (misyjne.pl).
Link: https://misyjne.pl/ks-bartosz-rajewski-kosciol-nie-przestanie-istniec-jesli-bedziemy-cale-nasze-zycie-opierali-na-jezusie-rozmowa/
- Tytuł Księdza książki to „Zgorszeni Kościołem”. Można byłoby pomyśleć, że czeka nas lektura kościelnego pudelka, pełna skandali i afer. Tymczasem jest zgoła inaczej – dostajemy do rąk zbiór tekstów, które przede wszystkim opowiadają o życiu Ewangelią. Bardzo się cieszę, że zostało to dostrzeżone. Bez wątpienia tytuł jednoznacznie sugeruje, że czytelnik otrzymuje do ręki kolejny zbiór opowieści o kościelnych skandalach, konfliktach, beznadziei i niemożliwych do rozwiązania problemach. Ktoś inny może oczekiwać od tej książki, że będzie manifestem przeciwko komuś, np. przeciwko kościelnej hierarchii. Tymczasem „Zgorszeni Kościołem” to nie manifest przeciw, ale wołanie o przemianę i nawrócenie. To nie akt oskarżenia, lecz głęboka medytacja nad ranami, które mogą – z łaską Bożą – stać się początkiem oczyszczenia. Chciałbym pokazać czytelnikom, że mimo ran i doświadczenia zgorszenia w Kościele, nie przestałem wierzyć; mimo rozczarowań nie porzuciłem nadziei; mimo niesprawiedliwości nie odwróciłem się od wspólnoty. Powtarzam – nie ma w tym żadnej mojej zasługi i wyjątkowej mocy. Wszystko dzięki łasce Boga. Tą książką chciałem pokazać, że Kościół nie jest instytucją bez skazy, lecz żywym organizmem złożonym z grzesznych, słabych, a zarazem spragnionych Boga ludzi.
- Słowo Boże w tych tekstach odgrywa kluczową rolę – jest zresztą przywoływane przy każdym kolejnym tekście (kazaniu). Dlaczego tym komentarzom towarzyszy to słowo – zgorszony?
Zebrane w książce teksty stanowią – owszem – nieco zmodyfikowane moje homilie. Jednak nie tylko. Są to także felietony czy fragmenty listów do parafian, które w ostatnich latach starałem się regularnie publikować. Dlaczego tym tekstom towarzyszy przymiotnik zgorszony? Otóż dlatego, że te teksty są odpowiedzią na moje osobiste doświadczenie i doświadczenie moich parafian z ostatniego roku. Przede wszystkim sam czułem się zgorszony postępowaniem „funkcjonariuszy Kościoła” wobec mnie a także wobec parafian, którzy zostali powierzeni mojej opiece i trosce. Byliśmy zgorszeni tym, co próbowano z nami zrobić. Byliśmy zgorszeni zakłamaniem, hipokryzją, ogromem kłamstw i manipulacji. Większość z nas do dzisiaj nie może wyleczyć się z tego traumatycznego doświadczenia, które wielu ludzi poraniło, zraziło, zniechęciło do Kościoła, zgorszyło. Te teksty są jednak pozytywną i pełną nadziei odpowiedzią na zgorszenie. To pełne nadziei świadectwa, które w Jubileuszowym Roku Nadziei nabierają szczególnego znaczenia. Jestem głęboko przekonany, że potrzebujemy dzisiaj takich głosów. W tych tekstach słychać nasze głosy – niepokorne, ale wierne. Głosy, które – choć poranione – nie zamknęły się w goryczy. Głosy, które stają się dla nas rachunkiem sumienia, ale i nadzieją, że to, co kruche, może być odnowione.
- Tym, co przychodzi mi do głowy po lekturze tego zbioru jest słowo odpowiedzialność. Odpowiedzialność każdej i każdego z nas za Kościół – też za zgorszenia, które maja w nim miejsce. Dla Księdza też to słowo oddaje ducha bycia w Kościele?
Odpowiedzialność to słowo kluczowe. Zaryzykuję mocne stwierdzenie, że jest atrapą taki Kościół, którego członkowie unikają brania na siebie odpowiedzialności za konkretne wymiary życia kościelnego. Bez zaangażowania wiernych, Kościół nie przetrwa. Odpowiedzialność wiernych za Kościół i parafian za wspólnotę parafialną to świadectwo jakości Kościoła i jakości wspólnoty parafialnej. Przez czternaście lat kapłaństwa tylko raz, jeden jedyny raz, pewien ksiądz zadał mi pytanie: „Ile osób zaangażowanych jest w waszą parafię?”. I to jest właściwie postawione pytanie. Pytanie nie o ilość, ale o świadomość, zaangażowanie i odpowiedzialność. Bo nie ilość parafian świadczy o jakości wspólnoty, ale rzeczywiste zaangażowanie parafian, branie odpowiedzialności za wspólnotę, świadomość bycia rodziną. Odpowiedzialność to słowo kluczowe w życiu naszej parafii. Gdybyśmy nie czuli się za nią odpowiedzialni, ta parafia już dawno przestałaby istnieć. Odpowiedzialność przypomina nam również, że nie wystarczy mówić o miłosierdziu, jeśli go nie praktykujemy. Nie wystarczy mówić o jedności, jeśli nie potrafimy przygarniać zranionych i nie troszczymy się o ekumenizm. Nie wystarczy mówić o Kościele jako rodzinie, jeśli zamykamy drzwi przed tymi, którzy nie pasują do naszych oczekiwań. Dlatego w „Zgorszeni Kościołem” staram się pisać o Kościele nie z pozycji oskarżyciela, ale tego, który czuje się jego częścią i bierze na siebie konkretną za Kościół odpowiedzialność.
- „Każdy ma swojej drogę”, pisze Ksiądz w swojej książce. Drogę zmiany świata. Jak Ksiądz postrzega swoja drogę i jaka rolę odgrywa w niej także pisanie książek? To bardzo ciekawe pytanie. Nie wiem, czy kiedyś bardziej wnikliwie nad tym się zastanawiałem. Gdybym tak „z biegu” miał odpowiedzieć, powiedziałbym, że moją drogą jest Kościół. To jest treść mojego życia, moja pasja, moja droga pielgrzymowania przez życie i narzędzie do przemiany świata. Gdybym miał to skonkretyzować, powiedziałbym chyba, że moją drogą jest nieustanna mediacja między elementami tradycyjnymi i nowoczesnymi – zgodnie z regułą Jezusa: „Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare” (Mt 13,52). A pisanie książek zapewne w jakimś stopniu ukazuje tę moją drogę i służy realizacji tego celu, jakim jest łączenie tradycji z nowoczesnością.
- Może nie ma tu wprost o skandalach i aferach, ale o pokiereszowanym życiu jak najbardziej. W jednym z fragmentów mocno wybrzmiewa to, że w „zrujnowanym pałacu życia wciąż może być obecny Bóg”. To słowa, które tchną nadzieją.
Ten tekst powstał w kontekście uroczystości Objawienia Pańskiego i jest mi bardzo bliski. Inspiracją dla niego był piękny obraz autorstwa Jana Gossaerta zatytułowany „Adoracja Trzech Króli”, który na co dzień można oglądać w londyńskiej National Galery. Bywa czasem tak, że nasze życie, na pewnym jego etapie, zostaje zamienione w ruinę i wygląda jak podupadły pałac z obrazu Gossaerta. Dodajmy – podniszczony i podupadły nie w wyniku naszych zaniedbań czy błędów, ale w skutek – nazwijmy to – „działania osób trzecich”. Obraz „Adoracja Trzech Króli” uświadomił mi, że w zrujnowanym pałacu życia wciąż może być obecny Bóg. Więcej nawet – w tym podupadłym pałacu mogą rozgrywać się najważniejsze wydarzenia, w których Bóg będzie nam się objawiał. Wydarzenia, w których Bóg będzie objawiał się także innym, idącym przez życie obok nas i z nami. Można patrzeć na swoje życie i widzieć w nim tylko zrujnowany pałac. Inni jednak mogą zobaczyć w nim o wiele więcej – mogą dostrzec objawiającego się Boga. Bóg może objawiać się nam także w tym życiu, które dotychczas było pałacem, a które dzisiaj przypomina splądrowaną przez barbarzyńców ruinę. Do tej ruiny będą jednak chętnie zaglądać inni, czasem nawet mędrcy i królowie. Przybędą, by znaleźć tam Boga; by znaleźć Boga w nas, w naszym życiu.
- Spokój daje też fragment, w którym pisze Ksiądz o tym, że „błędne i naiwne jest myślenie, że można przeżyć życie, unikając wszelkich kryzysów, upadków i pęknięć”. Widzę w tych słowach nadzieję – bo często porażkom towarzyszy myślenie, ze cos bardzo jest nie tak, że już nie da się wyjść na prostą. Tymczasem te kryzysowe sytuacje są jakby normalne, są wpisane w nasze życie.
Kryzysów nie unikniemy, ale wiele zależy od sposobów naszego do nich podejścia. Śmierć współmałżonka, utrata pracy, nieudane małżeństwo, oblany egzamin, zdrada, ludzka zawiść, choroba kogoś bliskiego, nałogi. Wszystko to jednak, co nasze uporządkowane życie wywraca do góry nogami, nie musi być końcem, lecz okazją do ponownego uporządkowania. Powie św. Paweł: „Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” (Ef 2,20-24). Kryzys – owszem – może doprowadzić nas na skraj przepaści, a nawet przyprawić o śmierć. Jednak kryzys przeżywany razem z Bogiem może okazać się dla nas swoistą trampoliną za pomocą której wskoczymy na wyższy poziom życia. Do tego jednak potrzeba zażyłej relacji z Bogiem. Trzeba przyjaźnić się z Chrystusem, żeby w momencie kryzysu móc polegać na Nim z ufnością, że On – najlepszy Przyjaciel – nigdy nie zawodzi. Wyraźnie też widać, że nie ma to nic wspólnego z tak modnym dzisiaj coachingiem.
- Podkreśla też Ksiądz wartość szukania Boga w codzienności, pragnienie spotkania z Nim. W nas, współczesnych, jest teraz deficyt zauważania Bożej obecności na co dzień?
Dla mnie relacja z Bogiem jest absolutnie kluczowa. Jest fundamentem całego mojego życia. Oczywiście nie zawsze tak było. To jest proces. Dzięki Bogu dostrzegam w tym procesie także zmiany, ewolucję, która następuje. To dar Boga. Człowiek może się albo na ten dar otworzyć i go przyjąć, albo zamknąć się na niego i go odrzucić. Myślę, że brak osobistej relacji człowieka z Bogiem jest największym problemem naszych czasów. Salony odnowy biologicznej, siłownie na każdej ulicy, wykwalifikowani trenerzy personalni, wyrastające jak grzyby po deszczu kliniki medycyny estetycznej, salony SPA, toksyna botulinowa (botoks) dostępna już dla nastolatek, przeszczepy włosów w Turcji i implanty zębów za pół ceny w Mołdawii. To wszystko (i znacznie więcej) ma nam pomóc w trosce o ciało. I pewnie nie ma w tym nic złego (może z wyjątkiem botoksu dla 15-letnich dziewczyn). Jeśli dołożyć do tego troskę o życie psychiczne, a więc popularność różnej maści terapeutów, psychologów, psychoterapeutów i mówców motywacyjnych, można odnieść wrażenie, że żyjemy w czasach holistycznej, a więc kompleksowej troski o człowieka, gdzie każdy czuje się bezpieczny, zaopiekowany, szczęśliwy, spełniony i zintegrowany. Skoro zatem jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
- Głosić Ewangelię i nieść nadzieję – faktycznie są to dla Księdza najważniejsze zadania każdego chrześcijanina. Tak wnioskuję z lektury.
To chyba dobry wniosek. W naszych czasach nadzieja jest „towarem deficytowym”. Dostrzegł to papież Franciszek i dlatego ogłosił Rok Jubileuszowy Nadziei. Gdzie szukać niezawodnej nadziei, jeśli nie w Ewangelii? Doświadczenia mojego życia, wzloty i upadki, pokazują mi wyraźnie, że prawdziwa nadzieja ma swoje źródło w wierze, a więc – znów do tego wracamy – w mojej osobistej relacji z Chrystusem. Poszukiwanie źródeł nadziei gdzie indziej nie jest złe, ale często okazuje się złudne. Dlatego chciałem, żeby ta książka była zapisem mojej osobistej drogi wiary i pomocą w poszukiwaniu niezawodnej nadziei.
- Pisze Ksiądz, że „jeśli nie mamy osobistej więzi z Jezusem, nie będzie też dojrzałych relacji między nami”. Niech zatem Ksiądz podzieli się kilkoma prostymi radami – jak budować tak na co dzień zdrową relację z Jezusem?
Mieć czas spotykać się z Jezusem. Codziennie. Rozmawiać z Nim na modlitwie. Mówić Mu o swoim życiu. Wczytać się w Ewangelię z dnia i poszukać Jego odpowiedzi na aktualne wydarzenia mojego życia. Dzielić się z Nim radościami i troskami w każdym momencie. Pytać Go o radę zawsze wtedy, kiedy tego potrzebuję. Uśmiechnąć się do Niego w drodze do pracy. Wejść do kościoła i powiedzieć „dzień dobry, Przyjacielu”. Przeprosić Go za błędy klęcząc u kratek konfesjonału, kiedy zajdzie taka potrzeba. Spotykać się z Nim w Eucharystii, karmić się Jego Ciałem – Nim samym i prosić, by był ze mną, we mnie, dla mnie i przeze mnie dla innych. Można by pewnie napisać o tym całą osobną książkę. Papież Franciszek podczas jednej ze środowych katechez wspominał: „Znałem niegdyś starego brata zakonnego, który był portierem w internacie. Za każdym razem, gdy mógł, podchodził do kaplicy, patrzył na ołtarz i mówił: „Witaj!”, bo był blisko Jezusa. Nie musiał mówić bla, bla, bla, nie: „Witaj! Jestem blisko Ciebie, a Ty jesteś blisko mnie” („Elementy rozeznania. Zażyłość z Panem”, 28 września 2022 roku). „To jest relacja, którą musimy mieć na modlitwie – kontynuował Franciszek – bliskość, bliskość emocjonalna, jako bracia, bliskość z Jezusem. Uśmiech, prosty gest i nierecytowanie słów, które nie trafiają do serca. Rozmawiaj z Jezusem tak, jak przyjaciel rozmawia z przyjacielem”. To jest klucz. Rozmawiacie tak z Bogiem?
- Żyjemy w czasach kryzysu – też tego dotyczącego Kościoła. Tymczasem pisze Ksiądz, że chrześcijaństwo, a razem z nim Kościół, nie umrze. To spojrzenie optymistyczne czy realistyczne?
Nie jest to spojrzenie ani optymistyczne, ani realistyczne. Myślę, że jest to spojrzenie ewangeliczne. Chrześcijaństwo nie umrze i Kościół nie przestanie istnieć, jeśli będziemy całe nasze życie opierali na Jezusie. Nie na tym czy innym człowieku, nie na tym czy innym autorytecie, nie na władzy, nie na pieniądzu, nie na tej czy innej partii politycznej, ale na Jezusie. Jeśli naszą wiarę opieramy na Nim, wtedy kończy się arogancja, pycha, pewność siebie. Pozostaje wdzięczność, której sprawdzianem jest gotowość do nawrócenia. Z takiej perspektywy jeszcze wyraźniej widać, że chrześcijaństwo, a razem z nim Kościół, nie umrze. Bramy piekielne go nie przemogą. Musi jednak, my musimy, wyzbyć się wspomnianych wcześniej: arogancji i pychy oraz zrozumieć, że Jezus buduje na nas, którzy jesteśmy słabym budulcem. Musimy uwierzyć, że właściwymi miejscami dla chrześcijan nie są miejsca pierwsze, lecz ostatnie. Musimy znów uwierzyć, że trwałość Kościoła nie zależy od ideologii, politycznej strategii czy pieniądza, ale od naszej wierności Ewangelii. Musimy przestać się bać świata i siebie nawzajem, naszej różnorodności i inności. Wtedy chrześcijaństwo przetrwa, a Kościoła „bramy piekielne nie przemogą”.
- Mam w pamięci słowa z książki, w których pisze Ksiądz, że nie pamięta, by choć raz zawiódł się na Bogu lub by On nie wysłuchał Księdza modlitwy. A co by Ksiądz powiedział tym, którzy jednak mają poczucie zawodu i niewysłuchanych modlitw?
Nie ma na to jednej i uniwersalnej odpowiedzi. Takie przekonanie kształtuje się nie na podstawie jednorazowych wydarzeń, ale jest wynikiem sumy doświadczeń całego życia. Nie jest mi obce doświadczenie zawodu i niewysłuchanych modlitw. Byłbym aroganckim, zadufanym w sobie pyszałkiem, gdybym twierdził, że nigdy mi się to nie przytrafiło. Takie doświadczenia są normalne. Nawet teraz, gdy „na gorąco” się and tym zastanawiam, dostrzegam takie kwestie, które od trzydziestu lat codziennie poruszam w rozmowie z Bogiem, a On jakoś nie kwapi się, by nimi się zająć. A jednak, gdy patrzę w historię mojego życia, dostrzegam wyraźnie, że On mnie prowadzi, że odpowiada na moje modlitwy, choć nie zawsze wtedy, gdy tego oczkuję i nie zawsze w preferowany przeze mnie sposób. Co zaś się tyczy modlitw niewysłuchanych i „spraw niezałatwionych”, ufam, że i na to przyjdzie stosowny czas, o którym On już wie. Ufam, że skoro tyle to trwa, to widocznie jest w tym jakiś głębszy zamysł. Nie mój, oczywiście, lecz Boga. Z tej ufności, a nie z pychy wynika stwierdzenie zawarte w mojej książce, o które Pan zapytał.
- Są wakacje. Pisze Ksiądz, że ten czas „wakacji, urlopu, odpoczynku daje nam możliwość pogłębionej refleksji nad życiem, także religijnym”. Chcę więc na zakończenie zapytać – jak prowadzić taką wakacyjną refleksję tak, by przyniosła ona potem konkretne owoce?
„Dolce far niente” – słodkie nic nierobienie. Tak mogłaby brzmieć najkrótsza definicja wakacji. O tej włoskiej maksymie przypomniał mi kiedyś popularny film z rewelacyjną i przepiękną Julią Roberts w roli głównej – „Jedz, módl się, kochaj”. Słodycz nic nierobienia to jednak wciąż coś takiego, przed czym podświadomie uciekamy, przed czym się bronimy. Włosi są w tym mistrzami. A my? Zapominamy chyba, że „słodkie nic nierobienie” może otwierać przed nami perspektywę robienia czegoś zupełnie nowego, czegoś przyjemnego, niezobowiązującego – po prostu słodkiego. „Słodkie nic nierobienie” to patrzenie za okno z kubkiem herbaty w dłoni; to popołudniowy spacer bez celu; to wylegiwanie się w łóżku i patrzenie na dziecko, które śpi; to zasłuchanie w pomruk morza i huk rozbijających się o klify fal; to wpatrywanie się w niczym niezmącony majestat gór; to relaks na hamaku w ciepłe lipcowe popołudnie; to zasłuchanie w śpiew skowronka o wschodzie słońca; to… (sam wpisz tutaj swoje „dolce far niente”). Pierwsze zdanie trzynastego rozdziału Ewangelii wg św. Mateusza brzmi: „Tego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem” (Mt 13, 1). Jezus zwyczajnie wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Może ta chwila była właśnie owym „dolce far niente” w życiu Jezusa? Jak wiemy, nie trwała ona długo, bo „wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi” i zaczął nauczać. W życiu chodzi również o przyjemności. Wcale nie o to, by ciągle czuć wyrzuty sumienia, wypełniać obowiązki i zadania, biczować się za każdy błąd, szukać w sobie wad i gonić nie wiadomo za czym. Pielęgnujmy „dolce far niente”, bo jest nam bardzo potrzebne. Wakacje właśnie po to są.
