Biskup, który pozostał człowiekiem. Refleksje o śp. abp. Szczepanie Wesołym

BISKUP, KTÓRY POZOSTAŁ CZŁOWIEKIEM

Był przede wszystkim niezwykłym człowiekiem. Po zakończeniu działań wojennych, podobnie jak inni żołnierze gen. Andersa, wylądował na angielskiej ziemi. Urząd pracy – Labor Exchange – przydzielił go jako niewykwalifikowanego robotnika do pracy w stalowni w Wakefield w Yorkshire – przemysłowym mieście, centrum górniczo-hutniczym w północnej Anglii. Była to trudna i brudna praca. Po roku odszedł z fabryki i przeniósł się do Halifax, gdzie rozpoczął pracę w przędzalni bawełny. Choć praca ta była gorzej płatna, to jednak mniej absorbująca, przez co więcej czasu mógł poświęcić na działalność społeczną.

Znajomi z tamtych lat, o czym napisze później Aleksandra Klich w książce „Biskup na walizkach”, zapamiętali go jako młodego, pracowitego i energicznego człowieka, który pomagał innym w znajdowaniu pracy i organizował niezliczone imprezy, w tym zabawy taneczne, podczas których młodzi ludzi zakochiwali się w sobie, a potem zakładali rodziny. Sam jednak wybrał inną drogę. Został księdzem, a później biskupem, wciąż jednak pozostając niezwykłym człowiekiem.

Legendarny duszpasterz polskich emigrantów – ks. abp Szczepan Wesoły, bo o nim mowa –odszedł do domu Ojca we wtorek, 28 sierpnia br. w 92. roku życia, 62. roku kapłaństwa i 50. roku biskupstwa. Z urodzenia – Ślązak, z wyboru – Polak, z kapłańskiej powinności – Rzymianin. Był jedną z najbardziej niezwykłych postaci w polskim Kościele XX wieku.
Jego rodzice musieli opuścić rodzinne Gliwice, które po plebiscycie przypadły Niemcom. Wybrali Polskę i Katowice, gdzie się urodził w roku 1922. Od tego czasu zawsze już był w drodze. Jako nastolatek został żołnierzem, siłą wciśnięty w mundur Wehrmachtu. Uciekł z oddziału niemieckiego na terenie Francji i dołączył do II Polskiego Korpusu,
biorąc udział w działaniach wojennych tej jednostki. W drodze też był jako emigrant, gdy po wojnie trafił do Anglii, gdzie pracował we wspomnianej stalowni, przędzalni bawełny i fabryce cukierków. Jako ksiądz również był w drodze: na rozdrożach Australii, pustyniach Libii, na amerykańskiej prowincji i w brazylijskiej dżungli – wszędzie tam, gdzie los zagnał polskich uchodźców i emigrantów. Zawsze z nieodłączną walizeczką, lekko pochylony, pod pachą ściskający książkę. Opiekun Polaków na emigracji, bezgranicznie oddany tej posłudze – „biskup na walizkach” – jak o sobie mawiał.

Takiego go zapamiętam i takiego zapewne zapamiętają go setki tysięcy Polaków rozsianych po świecie. Zapamiętam go zwłaszcza z naszych spotkań, gdy przyjeżdżał do Londynu, zatrzymując się w najstarszej polskiej parafii na Islington przy Devonia Road, gdzie byłem wikariuszem. Zawsze skromny, łagodny, otwarty, uśmiechnięty. Ludzie go kochali, bo on kochał ludzi. Był skarbnicą wiedzy. Niezwykle mądry, kulturalny, taktowany i doświadczony. Gdy mówił swym charakterystycznym przyciszonym głosem, chciało się go słuchać godzinami. Niezwykłe historie i wspomnienia z arcybogatego życia, wspominki z czasów Soboru Watykańskiego II, którego był uczestnikiem, zawsze trafne i zrównoważone komentarze do aktualnych sytuacji i wydarzeń.

Zapamiętam go także z naszego ostatniego spotkania, przed dwoma laty, w Rzymie. Wówczas był już obłożnie chory. W gorące sierpniowe popołudnie, wraz z grupą londyńskich znajomych przechodziłem obok polskiego kościoła św. Stanisława, gdzie abp Szczepan Wesoły mieszkał. Miałem dość duży dylemat czy odwiedzić arcypasterza. Nie wypada wszak w koszulce i krótkich spodenkach składać wizyty tak zacnej osobie. Jednak siostry zakonne, sprawujące opiekę nad abpem Szczepanem, usilnie nalegały, bym nie zważał na strój. Ksiądz Arcybiskup, choć bardzo słaby, przyjął nas bardzo serdecznie. Wspominaliśmy nasze spotkania, rozmawialiśmy zarówno o historii, jak i czasach obecnych. Gdy już mieliśmy wychodzić, poprosił, bym się nachylił, gdyż chciał mi coś powiedzieć. „Myślałem, że duchowieństwo gnieźnieńskie zawsze dba o klasę i należyty ubiór” – powiedział, zawstydzając mnie i wprawiając w zakłopotanie. Po chwili jednak dodał: „Żartuję, oczywiście. Dziękuję księdzu za pamięć i odwiedziny”. Takiego go zapamiętam – zawsze radosnego, uśmiechniętego, z wysublimowanym poczuciem humoru. Pewnie dlatego, jako swe biskupie zawołanie, obrał słowa: „Laetus serviam” – „Będę służył z radością”. I wciąż będzie nam – Polakom na emigracji – służył. Będzie to jednak posługa orędownictwa i modlitwy przed Obliczem Boga w Radości Wiecznej. 
Ks. Bartosz Rajewski 

Nasza witryna używa plików cookies. Dowiedz się więcej:Polityka prywatności